wtorek, 1 października 2013
David Bowie - "The next day"
Co można powiedzieć o tej płycie? Na pewno styl od dawna rozpoznawalny, niby prosty, ale jak wiele można w nim jeszcze wypowiedzieć. I taki jest właśnie Bowie. Milczy przez lata, aby potem wyskoczyć z czymś kapitalnym, bo jest to wykonawca, który na ogół wydaje płyty, kiedy naprawdę ma coś do przekazania. Kolejny inteligentny sposób na muzykę. Niestety nie wszystkich wykonawców stać na coś takiego. Bowie ze swoją od lat ugruntowaną pozycją na rynku muzycznym może sobie na to pozwolić.
Wydawało się, że po przebytym w 2004 zawale, podczas koncertu w Pradze powrót na scenę nie jest możliwy, aż tu nagle na Dzień Kobiet - 8 marca 2013 odbyła się premiera światowa The next day, tworzonego w wielkiej tajemnicy i dlatego tak nieoczekiwanego.
Tytułowy The next day kapitalnie wprowadza nas w tę płytę. Ma mocno podkreślony rytm.
Jest wręcz stworzony na dynamiczny początek. Bardzo mi się spodobał.
Dlatego następny numer Dirty boys wydaje się nieco obniżającym loty pomysłem.
Ale zaraz następuje The stars (are out tonight) znowu dynamiczny i interesujący.
Love is lost buduje powoli pewnego rodzaju napięcie. W tle trochę drapieżne dźwięki gitary.
Where are we now?, opisujący koleje życia Bowiego z okresu berlińskiego został wybrany niefortunnie na pierwszy singiel. Nie bardzo charakteryzuje płytę, choć niewątpliwie ma swój urok.
Co by nie powiedzieć - jest piękny i relaksujący.
I dwa przeciwieństwa: If you can see me - utwór, którego istnienia nie mogę zrozumieć oraz I'd rather be high - mój faworyt na płycie. Utwór dla mnie tak kapitalny, że równać się z nim może jedynie tytułowy The next day. Spodobał mi się fantastyczny motyw muzyczny, przewijający się na początku zwrotek. Bardzo prosty, ale jakże pomysłowy i po prostu piękny.
Boss of me - też ciekawy, podkreślony saksofonowymi dźwiękami.
(You will) set the world on fire - kolejny mój ulubieniec na tej płycie. Mocny początek ze zdecydowanie zarysowaną sekcją rytmiczną. I interesujący refren. Do tego gitarowy szał - mniam!
Dla przeciwwagi - spokojny You feel so lonely you could die. Jest piękny i kołyszący w refrenie. Cóż można chcieć więcej.
Majestatyczny Heat wieńczy dzieło. Koncepcja rozległego, podniosłego finału, który swoją charyzmą pięknie dopełnia całości, wydaje się bardzo przemyślana.
Ogólnie można powiedzieć, że wszystkie dźwięki są na miejscu, fantastyczna spójność. Pomimo różnego charakteru utworów ma się odczucie pełnej konsekwencji i rzeczowości w wyborze repertuaru na tę płytę. Poza tym urzekła mnie pięknem kompozycji, choć nigdy specjalnie nie przepadałam za Bowiem. Mówi się o tym, że The next day jest płytą roku. Wcale bym się z tym nie sprzeczała :)
Tracklista:
1. The next day, 2. Dirty boys, 3. The stars (are out tonight), 4. Love is lost, 5. Where are we now?, 6.Valentine's day, 7. If you can see me, 8. I'd rather be high, 9. Boss of me, 10. Dancing out in space, 11. How does the grass grow?, 12. (You will) set the world on fire, 13. You feel so lonely you could die, 14. Heat.
czwartek, 8 sierpnia 2013
Lebowski - "Cinematic"
Wpadł mi ostatnio w ręce pewien krążek. Późno, bo późno, ale lepiej niż wcale. Zresztą już od jakiegoś czasu zabierałam się za jego przesłuchanie.
Mam na myśli nowe objawienie pozytywnie komentowane w szerokim świecie: w Europie i obu Amerykach - polski zespół Lebowski. Nie mylić z filmowym Big Lebowskim, choć zbieżność wydaje się nieprzypadkowa. Ich koncept album Cinematic, który dedykowany jest wielkim postaciom polskiego kina: Tadeuszowi Łomnickiemu, Zdzisławowi Maklakiewiczowi, Zbigniewowi Cybulskiemu, Leonowi Niemczykowi i Wojciechowi Jerzemu Hasowi zyskał w wielu krajach miano najlepszego debiutu. Doczekał się też tytułu "albumu tygodnia" w Polsce, Kanadzie, Finlandii i Brazylii oraz pochlebnych recenzji w 30 krajach. Lebowski został także zauważony przez czołowe magazyny rockowe (Metal Hammer, Nocturne, Inferno, LIZARD, Teraz Rock).
Ten szczeciński zespół tworzą: Marcin Łuczaj (keyboard, syntezatory), Marcin Grzegorczyk (gitara, sampler), Marek Żak (bas) i Krzysztof Pakuła (perkusja). Wszyscy doskonali - wypracowali własny, niepowtarzalny i interesujący styl, jako zespół.
Cinematic to piękny, marzycielski i magiczny mariaż doskonałych umiejętności i bardzo ciekawych pomysłów na melodie i aranżacje, jak najbardziej w stylu muzyki progresywnej, z pogranicza art rocka, muzyki eksperymentalnej i filmowej.
Oryginalny pomysł na połączenie muzyki instrumentalnej z cytatami ze znanych filmów polskich i światowych spodobał mi się bardzo. Widać w tym albumie wiele inwencji twórczej. I mimo, że dotąd nie miałam zbyt wiele chęci do słuchania muzyki instrumentalnej, to Cinematic trafił w dziesiątkę.
Muzyka, jak dla mnie jest spokojna, finezyjna i spójna - utwory doskonale się uzupełniają, nie ma tu miejsca na jakieś paradoksy muzyczne. Jest raczej umiejętny kolaż różnych, choć doskonale współgrających pomysłów. Jeżeli nawet przeważają jakieś konkretne elementy, to są one podane w sposób delikatny, jakby mimochodem. Słuchacz musi je "wyłuskać" z ogólnej konwencji utworu i nie jest nimi nachalnie atakowany. Jak dla mnie to bardzo inteligentny sposób poprowadzenia całej płyty, kapitalna harmonia i wyważenie.
Jeśli chodzi o szczegóły najbardziej zainteresowały mnie: Trip to Doha, 137 sec., Iceland, Encore, Aperitif for breakfast, Spiritual machine.
Trip to Doha zaczyna się w lekko orientalnych klimatach, później wchodzi piękny motyw gitarowy Marcina Grzegorczyka. Cudowne, lekkie, finezyjne dźwięki. W muzyczną osnowę wpleciono cytat ze starego jak świat filmu Gangsterzy i filantropi (1962) - "Nie trzeba zawiązywać oczu, chcę patrzeć do końca".
137 sec. - i znowu orient, tym razem w bardziej zdecydowanej odsłonie, a to za sprawą pięknych wokaliz wykonywanych gościnnie przez Katarzynę Dziubak. Dzwięki cymbałów wspaniale z nimi korespondują. Od razu czuje się powiew pustynnych rejonów Bliskiego Wschodu.
Iceland - jest tutaj motyw, który bardzo kojarzy mi się z muzyką Andreasa Vollenweidera, zwłaszcza z płyty White winds (fragment od 0:52). Jest to tylko moment, ale dla mnie tak wyraźny, że porównanie nasuwa się automatycznie. Pojawiają się cytaty Zdzisława Maklakiewicza i Romana Kłosowskiego z filmu Hydrozagadka (1970) - "... geniusz pochyli czoło przed mamoną." (Oby to nigdy nie były słowa, skierowane pod adresem Lebowskiego ;). W finale emocjonalny ton wypowiedzi łagodzony jest przez uspokajające dźwięki. I dziwna rzecz - znowu ta doskonała harmonia, współgranie, żadnych dysonansów.
Encore - dialog z francuskiego filmu czyni utwór lekkim i wysmakowanym, do tego dżwięki przypominające akordeon, co jak najbardziej kojarzy się z muzyką francuską. I nagle wchodzi kapitalna solówka Marcina Grzegorczyka. Jest odwrotnie niż w Iceland - tu muzyka przeciwstawia się lekkim, melodyjnym słowom w sposób bardziej zdecydowany. I znowu doskonałe współgranie przeciwieństw. Naprawdę jestem pod wrażeniem!
Aperitif for breakfast - zaskakujące połączenie niesamowitych umiejętności Marcina Łuczaja i Marcina Grzegorczyka. Keyboard po prostu cudny, a gitara to istny majstersztyk, trochę bardziej energetyczny, ale nie z przesadą. "Piękne" - jak mówi w utworze kobiecy głos.
Spiritual machine - bardziej rockowy, zdecydowany. Piękny riff gitarowy.
Jestem pełna podziwu dla zespołu, zwłaszcza dla Marka Grzegorczyka, może ze względu na mój sentyment dla gitarzystów, choć nie tylko. Cały zespół jest po prostu doskonały. Cinematic zmienił mój pogląd na muzykę instrumentalną. Nie spodziewałam się, że odkryję muzykę tak bardzo trafiającą w mój gust. Polecam gorąco.
Trzeba jeszcze dodać, że na jesieni zespół wchodzi do studia. Jaka będzie następna płyta? Czekam z niecierpliwością.
Tracklista:
1. Trip to Doha, 2. 137 sec., 3. Cinematic, 4. Old british spy movie, 5. Iceland, 6. Encore, 7. Aperitif for breakfast (O.M.R.J.), 8. Spiritual machine, 9. The storyteller (Svensson). 10. Human error.
--------------
Data premiery: 10.10.2010
Muzyka: Marcin Łuczaj & Marcin Grzegorczyk
Realizacja nagrań i produkcja: Marcin Grzegorczyk
Zdjęcia i projekt okładki: Wiktor Franko
Gościnnie : Katarzyna Dziubak – śpiew, skrzypce
(137s, Old British Spy Movie)
Oficjalna strona zespołu: www.lebowski.pl
sobota, 27 lipca 2013
Joe Simpson - "Dotknięcie pustki"
Wierny zapis traumatycznych przeżyć alpinisty w peruwiańskich Andach.
To, co przeżył Joe Simpson podczas wspinaczki na szczyt Siula Grande zakrawa na obłęd. Niesamowite cierpienia, ból i osamotnienie po tym, jak został niemal skazany na śmierć na peruwiańskim lodowcu, a mimo to uratował się sam, pokazują jak wielki hart ducha, siłę i determinację posiadał Joe.
Uwaga, mały spoilerek:
Spadając i łamiąc nogę Joe niemal podpisał na siebie wyrok śmierci. Jego towarzysz Simon Yates, który jak mógł, usiłował go sprowadzić na dół, w pewnym momencie nie dał rady. Joe spadł ponownie i został uznany za zmarłego. Od tej chwili musiał polegać wyłącznie na sobie i swoich siłach, nadwątlonych przez złamanie nogi w kolanie, brak pożywienia, wody i przerażającą rozpacz i samotność. Czołgał się ponad 10 km, nie mówiąc już o samodzielnym wydostaniu się z lodowej szczeliny. Do bazy dotarł w ostatniej chwili, kiedy już współtowarzysze mieli opuścić góry. Wyczerpany i obolały cudem utrzymał się na mule podczas kilkudniowej podróży do górskiego miasteczka Cajatambo i stamtąd przewieziony został samochodem do Limy, prawie prosto na stół operacyjny.
Podczas całej tej wyprawy Joe schudł 19 kg i stan jego organizmu był katastrofalny, otarł się o śmierć. Przeszedł w sumie 6 operacji kolana. Ale przeżył!
Koniec spoilera.
Czyta się wspaniale, z zapartym tchem i pomimo, że wiele tu specjalistycznych wyrażeń - nie ma problemu ze zrozumieniem i odbiorem książki. Joe Simpson oprócz tego, że jest świetnym wspinaczem, jest też wyjątkowym pisarzem. Zgrabnie i interesująco opowiada historię zdobycia lodowca Siula Grande, nie zaniedbując przy tym opisu całej gamy burzliwych uczuć i emocji, jakie towarzyszyły mu podczas zejścia.
Jestem pełna podziwu dla wytrzymałości tego niesamowitego człowieka. Również dla jego umiejętności pisarskich. To po prostu trzeba przeczytać! Dla mnie jest to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam.
Dzięki tej książce dowiedziałam się o filmie nakręconym przez Kevina MacDonalda na jej podstawie - "Czekając na Joe". Zamierzam go w najbliższym czasie oglądnąć i przekazać Wam wrażenia.
--------------
Wydanie III
Źródło okładki: Wydawnictwo Stapis, www.stapis.com.pl
Tytuł oryginału: Touching the void
Tłumaczenie: Danuta Hołata i Wacław Sonelski
ISBN: 978-83-6105-68-1
Ilość stron: 232
poniedziałek, 15 lipca 2013
Komputer czy szachy?
Pewien znajomy mi nauczyciel matematyki postanowił nauczyć młodzież gry w szachy.
- Jak pan myśli – zapytałam pewna swojego sposobu rozumowania – co młodzież woli: komputer czy szachy?
- Szachy… – odpowiedział z tajemniczym uśmieszkiem i wyszedł.
Później dowiedziałam się, że zaprezentował na lekcji program komputerowy do gry w szachy
Spryciul…
- Jak pan myśli – zapytałam pewna swojego sposobu rozumowania – co młodzież woli: komputer czy szachy?
- Szachy… – odpowiedział z tajemniczym uśmieszkiem i wyszedł.
Później dowiedziałam się, że zaprezentował na lekcji program komputerowy do gry w szachy
Spryciul…
David A. Richards – „Grzech miłosierdzia”
(Tyle nota wydawnicza. Wydawnictwo WAB, 2005)
Książka napisana jest prostym językiem, zawiera jednak moim zdaniem bardzo głębokie prawdy i dopuszcza mnogość interpretacji poglądów i zachowań bohaterów.
Filozofia Sydneya Hendersona, głównego bohatera polega na wyciąganiu wniosków po ludzku rzecz biorąc niewygodnych dla niego i jego bliskich, a „poprawnych” ze względu na wyższe dobro, moralność, która stawia dobro drugiego człowieka, prawdę, szlachetność ponad dążeniem do chronienia własnej osoby. Tylko dlaczego godnymi jego szlachetności są jego wrogowie, a nie kochająca żona i dzieci? Taki paradoks…
O ile pamiętam, Sydney miał taką filozofię życiową zwłaszcza od momentu, gdy wskutek pewnego niefortunnego zdarzenia zapragnął w pewien sposób zadośćuczynić wyrządzoną krzywdę. Na uwagę zasługuje wewnętrzna siła jego charakteru: nie wyrzekł się spontanicznie dokonanego przyrzeczenia, choć konsekwencje tego ciągnęły się przez całe jego życie.
Psychologicznie rzecz ujmując myślę, że nagromadzone w dzieciństwie upokorzenia, wyobcowanie, które ciągnęły się przez lata wyryły trwały ślad w psychice Sydneya, który każe mu zaniechać obrony koniecznej na rzecz dobroci i szlachetności względem innych, ale tych „złych”. Dlaczego? Bo pamięta jak sam cierpiał z powodu zranienia przez ludzi, którzy bronią swoich interesów kosztem prawdy i sprawiedliwości. On chce być innym człowiekiem niż jego wrogowie. I im stara się w pewnym sensie pokazać swoją szlachetność, a nie żonie, która go wspiera i jest podobna w swoich zapatrywaniach. Jej już nie musi przekonywać o znaczeniu wartości, które dla niego stanowią podstawę egzystencji, a do których pielęgnowania popchnęło go właśnie owo spontanicznie, w strachu uczynione przyrzeczenie.
Zdziwiło mnie na początku to, że porównuje się Richardsa do Dostojewskiego. Ale mając na uwadze postawę życiową księcia Myszkina z „Idioty” oraz Sydneya Hendersona – zaczynam wierzyć, że te postacie kierują się podobną logiką przy dokonywaniu swoich wyborów życiowych. I choć styl pisarski obydwu twórców różni się diametralnie, to jednak idee ww. postaci korespondują ze sobą w bardzo dobitny sposób.
Ta książka jest znacznie głębsza, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Poza tym bardzo dobrze się ją czyta. Jestem pod wrażeniem….
--------
Wydawnictwo: W.A.B., 2005
Tytuł oryginału: Mercy Among the Children
Tłumaczenie: Jolanta Kozak
ISBN: 83-7414-074-7
Liczba stron: 452
John Irving - "Ostatnia noc w Twisted River"
Zwróciłam szczególną uwagę na postać flisaka Ketchuma – przyjaciela panów Bacciagalupo. Ten twardy, zimny, cyniczny macho ma swoje zadanie: za wszelką cenę chronić Dominica i Danny’ego. Jak bardzo głęboka i pozytywna jest to postać można zauważyć po determinacji, z jaką wykonuje swoją misję. Zachowanie godne prawdziwego przyjaciela i człowieka honoru.
Jak powiedziałby Shrek – Ketchum posiada warstwy: nic w nim pozytywnego nie daje się zauważyć na pierwszy rzut oka. Jest zepsuty, egoistyczny i daleko mu do dżentelmena w bliższych kontaktach z kobietami. Jest to jednak ktoś, kto serio traktuje swoje obietnice, ktoś, kto zdaje się być opoką i chodzącą oazą poczucia bezpieczeństwa. Przyjaciel przez duże P.
Czy poleciłabym tę książkę? Dłuży się niemiłosiernie. Nie ma tu zaznaczonego wyraźnie i emocjonalnie niepokoju, towarzyszącego wspomnianym wcześniej obawom ojca i syna. Powieść snuje się leniwie i tylko my sami musimy sobie wyobrazić, jak to jest żyć z piętnem strachu, gdyż autor swoim sposobem pisania nie wprowadził klimatu zagrożenia. Czy to dobrze? Dla mnie – nie. Może ktoś ma inne zdanie. Odczułam tę książkę jako powierzchowną, z wyjątkiem postaci Ketchuma oczywiście. Nic oprócz niego i jego układów z Bacciagalupami nie wydało mi się tutaj godne uwagi.
----------
Wydawnictwo: Prószyński i Sp-ka, www.proszynski.pl
Tytuł oryginału: Last Night in Twisted River
Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska
ISBN: 978-83-7648-390-0
Liczba stron: 576
Stabbing Westward – „Darkest days”
Siedzę sobie ze słuchawkami na uszach d*v*b, i w siódmym niebie, za przyczyną nieziemskiego industrialu wykonywanego przez nieznany u nas Stabbing Westward.
Był sobie taki gościu Andy Kubiszewski, łebski facet, który wypatrzył w tajemnych przestrzeniach Ohio we wczesnych latach 80-tych innego łebskiego faceta wabiącego się Trent Reznor. Wraz z dwoma innymi muzykami założyli Exotic Birds synthpopowe cudo, o wielu lokalnych sukcesach na koncie i będące supportem dla takich gigantów jak Culture Club i Eurythmics.
Tak sobie grali do 88-ego i się rozpadli. Trent zaczął swoją spektakularną karierę, a Andy dołączył do Stabbing Westward i pokazało się, że jednakowe industrialne dusze w nich drzemią. Andy’emu mniej się jednak powiodło, bo SW nie był tak popularny, jak NIN Reznora.
Jeszcze o płycie Darkest days. Dość przypadkowo na to wpadłam i nie piałabym zachwytów do nieprzytomności. Zdecydowanie za mało mają rozmachu, za mało eksperymentują z aranżacją, ale są fajni, dość twórczy jeśli chodzi o linie melodyczne. Z początku wydają się monotonni, ale jest w tym ukryte głębiej piękno, które wychodzi po kilku przesłuchaniach. Podobno to cecha dobrych płyt
Bardzo przemówiły do mnie You complete me i Save yourself (te są hipnotyzujące!) – reszta trzyma raczej jednakowy poziom spokojnej stabilizacji, jeżeli coś takiego istnieje wogóle w industrialu.
Lubię sobie tego posłuchać, nawet bardzo, ale z pewną dozą zastrzeżenia… Może jeszcze kiedyś zmienię zdanie…
Tracklista:
1. Darkest days, 2. Everything I touch, 3. How can I hold on, 4. Drugstore, 5. You complete me, 6. Save yourself, 7. Haunting me, 8. Torn apart, 9. Sometimes it hurts, 10. Drowning, 11. Desperate now, 12. Goodbye, 13. When I’m dead, 14. The thing I hate, 15. On your way down, 16. Waking up beside you.
Był sobie taki gościu Andy Kubiszewski, łebski facet, który wypatrzył w tajemnych przestrzeniach Ohio we wczesnych latach 80-tych innego łebskiego faceta wabiącego się Trent Reznor. Wraz z dwoma innymi muzykami założyli Exotic Birds synthpopowe cudo, o wielu lokalnych sukcesach na koncie i będące supportem dla takich gigantów jak Culture Club i Eurythmics.
Tak sobie grali do 88-ego i się rozpadli. Trent zaczął swoją spektakularną karierę, a Andy dołączył do Stabbing Westward i pokazało się, że jednakowe industrialne dusze w nich drzemią. Andy’emu mniej się jednak powiodło, bo SW nie był tak popularny, jak NIN Reznora.
Jeszcze o płycie Darkest days. Dość przypadkowo na to wpadłam i nie piałabym zachwytów do nieprzytomności. Zdecydowanie za mało mają rozmachu, za mało eksperymentują z aranżacją, ale są fajni, dość twórczy jeśli chodzi o linie melodyczne. Z początku wydają się monotonni, ale jest w tym ukryte głębiej piękno, które wychodzi po kilku przesłuchaniach. Podobno to cecha dobrych płyt
Bardzo przemówiły do mnie You complete me i Save yourself (te są hipnotyzujące!) – reszta trzyma raczej jednakowy poziom spokojnej stabilizacji, jeżeli coś takiego istnieje wogóle w industrialu.
Lubię sobie tego posłuchać, nawet bardzo, ale z pewną dozą zastrzeżenia… Może jeszcze kiedyś zmienię zdanie…
Tracklista:
1. Darkest days, 2. Everything I touch, 3. How can I hold on, 4. Drugstore, 5. You complete me, 6. Save yourself, 7. Haunting me, 8. Torn apart, 9. Sometimes it hurts, 10. Drowning, 11. Desperate now, 12. Goodbye, 13. When I’m dead, 14. The thing I hate, 15. On your way down, 16. Waking up beside you.
niedziela, 14 lipca 2013
Witek Łukaszewski – „Schodami do nieba. Led Zeppelin story”
„Schodami do nieba” to nie sucha biografia. To po prostu powieść, którą bardzo dobrze się czyta. Wszelkie elementy biograficzne są tutaj wplecione jakby mimochodem. Zdarzenia, daty, nazwy wytwórni płytowych czy nazwiska członków ekipy współpracujących z zespołem oraz nazwy używanego sprzętu jakby uzupełniają „fabułę”, jeśli można tak powiedzieć.
Dobrze jest znać dyskografię zespołu dokładnie płyta, po płycie. Bardzo fajnie wtedy przeżywa się i rozumie wszystko, co towarzyszy powstawaniu danego utworu/płyty. Czytanie „na sucho” bez znajomości muzyki tworzonej przez Led Zeppelin nieco spłyca odbiór powieści, choć nie tylko opisy powstawania utworów są tam ujęte. Łukaszewski opisał też życie w trasie, czy problemy osobiste członków zespołu.
Przede wszystkim jednak czuje się w tej książce rękę pasjonata tamtych czasów, tamtej muzyki. Kogoś, komu to wszystko nie jest obce i chwała mu za to, bo książka znacznie zyskuje przy takim nastawieniu.
Nie mnie oceniać, czy prawda historyczna była zachowana czy nie. Nie znam dokładnie szczegółów historii zespołu. Dla mnie to doskonała rozrywka i nie zmienię zdania.
------
Źródło okładki: Wydawnictwo In Rock, 2007, inrock.pl
Projekt okładki: Leszczyńska Agencja Wydawnicza (Maciek Czaczyk)
ISBN: 978-83-60157-32-9
Liczba stron: 508
Soundgarden - "King animal"
No i jest wreszcie! Pierwszy studyjny album Soungarden po przerwie.
Na reaktywację czekaliśmy 13 lat, a od ostatniej płyty studyjnej minęło 15 lat. Międzyczasie był udział wokalisty Chrisa Cornella w Audioslave – we współpracy z muzykami Rage Against the Machine. Później był „romans” z Timbalandem, który zaowocował bardzo skrytykowaną, popową płytą Scream.
Cornell mówił wtedy, że jest to najważniejsza rzecz, jaką robił w życiu. Heh, musiał wtedy najwyraźniej być „pod kreską” w sensie finansowym… No bo jak można przekreślić jednym zdaniem najważniejszą i najbardziej udaną część swego życia – grunge w postaci Soundgarden czy Temple of the Dog?
Na szczęście Cornellowi wywietrzały z głowy popowe mariaże i zabrał się wreszcie do rzeczy. Do reaktywacji Soundgarden.
Nowe wydawnictwo – King animal: niby styl wyraźnie rozpoznawalny (choć muzycy reklamują płytę jako coś zupełnie nowego), najlepsze gardło rockowe też daje z siebie, co może, ale … to wszystko chyba się jeszcze nie rozkręciło: ani ziębi, ani grzeje. Zbyt wiele działo się po drodze i chłopaki jeszcze nie potrafili się do siebie przyzwyczaić po tak długiej przerwie.
Takimi fajnymi momentami, na które zwróciłam uwagę jest Blood on the valley floor, Bones of birds i Taree. Charakterystyczne jednocześnie dla Soundgarden, ale jakby złagodzone czasami czymś, co przypomina mi solowe nagrania Cornella z płyty Euphoria morning. Zapadły mi w pamięć też Black saturday i Eyelid’s mouth. To coś zupełnie nowego oczywiście w spokojniejszym klimacie niż dawniej. Bardzo mi spasowały. Ale nie piałabym z tego powodu zachwytów do nieprzytomności.
Widać, że zespół próbuje na bazie starych dokonań stworzyć coś jakby nieco łagodniejszego, ale są to na razie raczej wprawki. Skoro już mówimy o lżejszych kompozycjach z pewną dozą pazura, to przychodzi mi na myśl Live to rise. Szkoda, że na płycie został odrzucony. Być może dlatego, że był zbyt chwytliwy?… Myślę, że znacznie podniósłby wartość King animal. No ale to tylko moje skromne zdanie.
Ogólnie muszę przyznać, że nie jestem tak do końca rozczarowana nową płytą Soundgarden. Są na niej fajne kawałki. Zresztą dajmy im czas. Po tak długim okresie przerwy myślę, że trudno jest zacząć od nowa. Potrzeba cierpliwości. Czy to tak dużo dla prawdziwego fana zespołu?
Tracklista:
1. Been away too long, 2. Non-state actor, 3. By crooked steps, 4. A thousand days before, 5. Blood on the valley floor, 6. Bones of birds, 7. Taree, 8. Attrition, 9. Black saturday, 10. Halfway there, 11. Worse dreams, 12. Eyelid’s mouth, 13. Rowing.
Na reaktywację czekaliśmy 13 lat, a od ostatniej płyty studyjnej minęło 15 lat. Międzyczasie był udział wokalisty Chrisa Cornella w Audioslave – we współpracy z muzykami Rage Against the Machine. Później był „romans” z Timbalandem, który zaowocował bardzo skrytykowaną, popową płytą Scream.
Cornell mówił wtedy, że jest to najważniejsza rzecz, jaką robił w życiu. Heh, musiał wtedy najwyraźniej być „pod kreską” w sensie finansowym… No bo jak można przekreślić jednym zdaniem najważniejszą i najbardziej udaną część swego życia – grunge w postaci Soundgarden czy Temple of the Dog?
Na szczęście Cornellowi wywietrzały z głowy popowe mariaże i zabrał się wreszcie do rzeczy. Do reaktywacji Soundgarden.
Nowe wydawnictwo – King animal: niby styl wyraźnie rozpoznawalny (choć muzycy reklamują płytę jako coś zupełnie nowego), najlepsze gardło rockowe też daje z siebie, co może, ale … to wszystko chyba się jeszcze nie rozkręciło: ani ziębi, ani grzeje. Zbyt wiele działo się po drodze i chłopaki jeszcze nie potrafili się do siebie przyzwyczaić po tak długiej przerwie.
Takimi fajnymi momentami, na które zwróciłam uwagę jest Blood on the valley floor, Bones of birds i Taree. Charakterystyczne jednocześnie dla Soundgarden, ale jakby złagodzone czasami czymś, co przypomina mi solowe nagrania Cornella z płyty Euphoria morning. Zapadły mi w pamięć też Black saturday i Eyelid’s mouth. To coś zupełnie nowego oczywiście w spokojniejszym klimacie niż dawniej. Bardzo mi spasowały. Ale nie piałabym z tego powodu zachwytów do nieprzytomności.
Widać, że zespół próbuje na bazie starych dokonań stworzyć coś jakby nieco łagodniejszego, ale są to na razie raczej wprawki. Skoro już mówimy o lżejszych kompozycjach z pewną dozą pazura, to przychodzi mi na myśl Live to rise. Szkoda, że na płycie został odrzucony. Być może dlatego, że był zbyt chwytliwy?… Myślę, że znacznie podniósłby wartość King animal. No ale to tylko moje skromne zdanie.
Ogólnie muszę przyznać, że nie jestem tak do końca rozczarowana nową płytą Soundgarden. Są na niej fajne kawałki. Zresztą dajmy im czas. Po tak długim okresie przerwy myślę, że trudno jest zacząć od nowa. Potrzeba cierpliwości. Czy to tak dużo dla prawdziwego fana zespołu?
Tracklista:
1. Been away too long, 2. Non-state actor, 3. By crooked steps, 4. A thousand days before, 5. Blood on the valley floor, 6. Bones of birds, 7. Taree, 8. Attrition, 9. Black saturday, 10. Halfway there, 11. Worse dreams, 12. Eyelid’s mouth, 13. Rowing.
Alter Bridge "AB III"
Kolejna sesyjka d*v*b…. Tym razem na tapecie pozostałości po Creedzie.
Hmmm, cóż. Podobno trzecia taka sama płyta powinna być ostatnią. Potem ma nastąpić przewrót. Taka jest zasada… podobno…. Skorzystał z niej tarnowski Totentanz, skorzystał Riverside. Czy wyszło im to na dobre? W tym drugim przypadku fabryka jest tak dobra, że każdy rodzaj towaru się sprzeda, a ten pierwszy przypadek? Nie jestem już tego taka pewna. Ale mieliśmy rozmawiać o resztkach Creeda. Czy na pewno o resztkach? Przecież to raczej całość pozbawiona ciasteczkowatego Scotta Stappa, zastąpionego przez Mylesa Kennedy’ego.
Nigdy nie interesowałam się Creedem za bardzo, wydawali mi się jacyś tacy… sama nie wiem… coś im brakowało, choć zdobyli popularność. Ale zawsze to nie było to. Dopiero AB wyciągnął z muzyków chyba tę lepszą stronę. Wróćmy zatem do tego, że AB III to ich trzecia płyta utrzymana w tym samym tonie. Niektórzy zaczynają się już tym nudzić. A ja zaczęłam od trójki właśnie i nie wygląda mi to na coś odtwórczego.
Isolation to bardzo energetyczne wprowadzenie. W All hope is gone trochę tu pachnie wirtuozerską nonszalancją w refrenie – bardzo fajny. Podobnie jak Make it right kołyszący, rozległy, rozbujany. W ogóle kawał fajnej pomysłowej melodycznie, energetycznej muzyki. Zaczyna się wybuchowo, aby później okrzesać trochę tę moc.
Na końcu jest całkiem melodyjnie, co nie znaczy, że bez pazura. W kilku miejscach słychać dalekie echa Creed: w Ghost of days gone by, Life must go on. To samo brzmienie gitar, ten sam klimat kompozycji. Ale to tak dla przypomnienia, aby się całkiem nie odciąć od korzeni chyba. Ogólnie bardzo wyrównana płyta – tak moim zdaniem. Zobaczymy, co będzie dalej z tą czwóreczką, wszak AB III ma już prawie 3 lata…
Tracklista:
1. Slip to the void, 2. Isolation, 3. Ghost of days gone by, 4. All hope is gone. 5. Still remains, 6. Make it right, 7. Wonderful life, 8. I know it hurts, 9. Show me a sign, 10. Fallout, 11. Breathe again, 12. Coeur d’Alene, 13. Life must go on, 14. Words darker than their wings.
Hmmm, cóż. Podobno trzecia taka sama płyta powinna być ostatnią. Potem ma nastąpić przewrót. Taka jest zasada… podobno…. Skorzystał z niej tarnowski Totentanz, skorzystał Riverside. Czy wyszło im to na dobre? W tym drugim przypadku fabryka jest tak dobra, że każdy rodzaj towaru się sprzeda, a ten pierwszy przypadek? Nie jestem już tego taka pewna. Ale mieliśmy rozmawiać o resztkach Creeda. Czy na pewno o resztkach? Przecież to raczej całość pozbawiona ciasteczkowatego Scotta Stappa, zastąpionego przez Mylesa Kennedy’ego.
Nigdy nie interesowałam się Creedem za bardzo, wydawali mi się jacyś tacy… sama nie wiem… coś im brakowało, choć zdobyli popularność. Ale zawsze to nie było to. Dopiero AB wyciągnął z muzyków chyba tę lepszą stronę. Wróćmy zatem do tego, że AB III to ich trzecia płyta utrzymana w tym samym tonie. Niektórzy zaczynają się już tym nudzić. A ja zaczęłam od trójki właśnie i nie wygląda mi to na coś odtwórczego.
Isolation to bardzo energetyczne wprowadzenie. W All hope is gone trochę tu pachnie wirtuozerską nonszalancją w refrenie – bardzo fajny. Podobnie jak Make it right kołyszący, rozległy, rozbujany. W ogóle kawał fajnej pomysłowej melodycznie, energetycznej muzyki. Zaczyna się wybuchowo, aby później okrzesać trochę tę moc.
Na końcu jest całkiem melodyjnie, co nie znaczy, że bez pazura. W kilku miejscach słychać dalekie echa Creed: w Ghost of days gone by, Life must go on. To samo brzmienie gitar, ten sam klimat kompozycji. Ale to tak dla przypomnienia, aby się całkiem nie odciąć od korzeni chyba. Ogólnie bardzo wyrównana płyta – tak moim zdaniem. Zobaczymy, co będzie dalej z tą czwóreczką, wszak AB III ma już prawie 3 lata…
Tracklista:
1. Slip to the void, 2. Isolation, 3. Ghost of days gone by, 4. All hope is gone. 5. Still remains, 6. Make it right, 7. Wonderful life, 8. I know it hurts, 9. Show me a sign, 10. Fallout, 11. Breathe again, 12. Coeur d’Alene, 13. Life must go on, 14. Words darker than their wings.
Paradoks kłamcy
Pewien człowiek mówi: „Ja teraz kłamię”. I co z tego dla nas wynika?
Jeżeli rzeczywiście powiedział prawdę, że kłamie, to faktycznie kłamie. Jeżeli skłamał, to mówi prawdę.
To w końcu kłamie czy mówi prawdę?!!!!!! Oszaleć można!!!!! Tych i innych podobnych rzeczy uczy się moja znajoma na studiach o kierunku psychologia. Powodzenia, ja wysiadam. Idę po prostu żyć….
Jeżeli rzeczywiście powiedział prawdę, że kłamie, to faktycznie kłamie. Jeżeli skłamał, to mówi prawdę.
To w końcu kłamie czy mówi prawdę?!!!!!! Oszaleć można!!!!! Tych i innych podobnych rzeczy uczy się moja znajoma na studiach o kierunku psychologia. Powodzenia, ja wysiadam. Idę po prostu żyć….
Subskrybuj:
Posty (Atom)