sobota, 27 lipca 2013
Joe Simpson - "Dotknięcie pustki"
Wierny zapis traumatycznych przeżyć alpinisty w peruwiańskich Andach.
To, co przeżył Joe Simpson podczas wspinaczki na szczyt Siula Grande zakrawa na obłęd. Niesamowite cierpienia, ból i osamotnienie po tym, jak został niemal skazany na śmierć na peruwiańskim lodowcu, a mimo to uratował się sam, pokazują jak wielki hart ducha, siłę i determinację posiadał Joe.
Uwaga, mały spoilerek:
Spadając i łamiąc nogę Joe niemal podpisał na siebie wyrok śmierci. Jego towarzysz Simon Yates, który jak mógł, usiłował go sprowadzić na dół, w pewnym momencie nie dał rady. Joe spadł ponownie i został uznany za zmarłego. Od tej chwili musiał polegać wyłącznie na sobie i swoich siłach, nadwątlonych przez złamanie nogi w kolanie, brak pożywienia, wody i przerażającą rozpacz i samotność. Czołgał się ponad 10 km, nie mówiąc już o samodzielnym wydostaniu się z lodowej szczeliny. Do bazy dotarł w ostatniej chwili, kiedy już współtowarzysze mieli opuścić góry. Wyczerpany i obolały cudem utrzymał się na mule podczas kilkudniowej podróży do górskiego miasteczka Cajatambo i stamtąd przewieziony został samochodem do Limy, prawie prosto na stół operacyjny.
Podczas całej tej wyprawy Joe schudł 19 kg i stan jego organizmu był katastrofalny, otarł się o śmierć. Przeszedł w sumie 6 operacji kolana. Ale przeżył!
Koniec spoilera.
Czyta się wspaniale, z zapartym tchem i pomimo, że wiele tu specjalistycznych wyrażeń - nie ma problemu ze zrozumieniem i odbiorem książki. Joe Simpson oprócz tego, że jest świetnym wspinaczem, jest też wyjątkowym pisarzem. Zgrabnie i interesująco opowiada historię zdobycia lodowca Siula Grande, nie zaniedbując przy tym opisu całej gamy burzliwych uczuć i emocji, jakie towarzyszyły mu podczas zejścia.
Jestem pełna podziwu dla wytrzymałości tego niesamowitego człowieka. Również dla jego umiejętności pisarskich. To po prostu trzeba przeczytać! Dla mnie jest to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam.
Dzięki tej książce dowiedziałam się o filmie nakręconym przez Kevina MacDonalda na jej podstawie - "Czekając na Joe". Zamierzam go w najbliższym czasie oglądnąć i przekazać Wam wrażenia.
--------------
Wydanie III
Źródło okładki: Wydawnictwo Stapis, www.stapis.com.pl
Tytuł oryginału: Touching the void
Tłumaczenie: Danuta Hołata i Wacław Sonelski
ISBN: 978-83-6105-68-1
Ilość stron: 232
poniedziałek, 15 lipca 2013
Komputer czy szachy?
Pewien znajomy mi nauczyciel matematyki postanowił nauczyć młodzież gry w szachy.
- Jak pan myśli – zapytałam pewna swojego sposobu rozumowania – co młodzież woli: komputer czy szachy?
- Szachy… – odpowiedział z tajemniczym uśmieszkiem i wyszedł.
Później dowiedziałam się, że zaprezentował na lekcji program komputerowy do gry w szachy
Spryciul…
- Jak pan myśli – zapytałam pewna swojego sposobu rozumowania – co młodzież woli: komputer czy szachy?
- Szachy… – odpowiedział z tajemniczym uśmieszkiem i wyszedł.
Później dowiedziałam się, że zaprezentował na lekcji program komputerowy do gry w szachy
Spryciul…
David A. Richards – „Grzech miłosierdzia”
(Tyle nota wydawnicza. Wydawnictwo WAB, 2005)
Książka napisana jest prostym językiem, zawiera jednak moim zdaniem bardzo głębokie prawdy i dopuszcza mnogość interpretacji poglądów i zachowań bohaterów.
Filozofia Sydneya Hendersona, głównego bohatera polega na wyciąganiu wniosków po ludzku rzecz biorąc niewygodnych dla niego i jego bliskich, a „poprawnych” ze względu na wyższe dobro, moralność, która stawia dobro drugiego człowieka, prawdę, szlachetność ponad dążeniem do chronienia własnej osoby. Tylko dlaczego godnymi jego szlachetności są jego wrogowie, a nie kochająca żona i dzieci? Taki paradoks…
O ile pamiętam, Sydney miał taką filozofię życiową zwłaszcza od momentu, gdy wskutek pewnego niefortunnego zdarzenia zapragnął w pewien sposób zadośćuczynić wyrządzoną krzywdę. Na uwagę zasługuje wewnętrzna siła jego charakteru: nie wyrzekł się spontanicznie dokonanego przyrzeczenia, choć konsekwencje tego ciągnęły się przez całe jego życie.
Psychologicznie rzecz ujmując myślę, że nagromadzone w dzieciństwie upokorzenia, wyobcowanie, które ciągnęły się przez lata wyryły trwały ślad w psychice Sydneya, który każe mu zaniechać obrony koniecznej na rzecz dobroci i szlachetności względem innych, ale tych „złych”. Dlaczego? Bo pamięta jak sam cierpiał z powodu zranienia przez ludzi, którzy bronią swoich interesów kosztem prawdy i sprawiedliwości. On chce być innym człowiekiem niż jego wrogowie. I im stara się w pewnym sensie pokazać swoją szlachetność, a nie żonie, która go wspiera i jest podobna w swoich zapatrywaniach. Jej już nie musi przekonywać o znaczeniu wartości, które dla niego stanowią podstawę egzystencji, a do których pielęgnowania popchnęło go właśnie owo spontanicznie, w strachu uczynione przyrzeczenie.
Zdziwiło mnie na początku to, że porównuje się Richardsa do Dostojewskiego. Ale mając na uwadze postawę życiową księcia Myszkina z „Idioty” oraz Sydneya Hendersona – zaczynam wierzyć, że te postacie kierują się podobną logiką przy dokonywaniu swoich wyborów życiowych. I choć styl pisarski obydwu twórców różni się diametralnie, to jednak idee ww. postaci korespondują ze sobą w bardzo dobitny sposób.
Ta książka jest znacznie głębsza, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Poza tym bardzo dobrze się ją czyta. Jestem pod wrażeniem….
--------
Wydawnictwo: W.A.B., 2005
Tytuł oryginału: Mercy Among the Children
Tłumaczenie: Jolanta Kozak
ISBN: 83-7414-074-7
Liczba stron: 452
John Irving - "Ostatnia noc w Twisted River"
Zwróciłam szczególną uwagę na postać flisaka Ketchuma – przyjaciela panów Bacciagalupo. Ten twardy, zimny, cyniczny macho ma swoje zadanie: za wszelką cenę chronić Dominica i Danny’ego. Jak bardzo głęboka i pozytywna jest to postać można zauważyć po determinacji, z jaką wykonuje swoją misję. Zachowanie godne prawdziwego przyjaciela i człowieka honoru.
Jak powiedziałby Shrek – Ketchum posiada warstwy: nic w nim pozytywnego nie daje się zauważyć na pierwszy rzut oka. Jest zepsuty, egoistyczny i daleko mu do dżentelmena w bliższych kontaktach z kobietami. Jest to jednak ktoś, kto serio traktuje swoje obietnice, ktoś, kto zdaje się być opoką i chodzącą oazą poczucia bezpieczeństwa. Przyjaciel przez duże P.
Czy poleciłabym tę książkę? Dłuży się niemiłosiernie. Nie ma tu zaznaczonego wyraźnie i emocjonalnie niepokoju, towarzyszącego wspomnianym wcześniej obawom ojca i syna. Powieść snuje się leniwie i tylko my sami musimy sobie wyobrazić, jak to jest żyć z piętnem strachu, gdyż autor swoim sposobem pisania nie wprowadził klimatu zagrożenia. Czy to dobrze? Dla mnie – nie. Może ktoś ma inne zdanie. Odczułam tę książkę jako powierzchowną, z wyjątkiem postaci Ketchuma oczywiście. Nic oprócz niego i jego układów z Bacciagalupami nie wydało mi się tutaj godne uwagi.
----------
Wydawnictwo: Prószyński i Sp-ka, www.proszynski.pl
Tytuł oryginału: Last Night in Twisted River
Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska
ISBN: 978-83-7648-390-0
Liczba stron: 576
Stabbing Westward – „Darkest days”
Siedzę sobie ze słuchawkami na uszach d*v*b, i w siódmym niebie, za przyczyną nieziemskiego industrialu wykonywanego przez nieznany u nas Stabbing Westward.
Był sobie taki gościu Andy Kubiszewski, łebski facet, który wypatrzył w tajemnych przestrzeniach Ohio we wczesnych latach 80-tych innego łebskiego faceta wabiącego się Trent Reznor. Wraz z dwoma innymi muzykami założyli Exotic Birds synthpopowe cudo, o wielu lokalnych sukcesach na koncie i będące supportem dla takich gigantów jak Culture Club i Eurythmics.
Tak sobie grali do 88-ego i się rozpadli. Trent zaczął swoją spektakularną karierę, a Andy dołączył do Stabbing Westward i pokazało się, że jednakowe industrialne dusze w nich drzemią. Andy’emu mniej się jednak powiodło, bo SW nie był tak popularny, jak NIN Reznora.
Jeszcze o płycie Darkest days. Dość przypadkowo na to wpadłam i nie piałabym zachwytów do nieprzytomności. Zdecydowanie za mało mają rozmachu, za mało eksperymentują z aranżacją, ale są fajni, dość twórczy jeśli chodzi o linie melodyczne. Z początku wydają się monotonni, ale jest w tym ukryte głębiej piękno, które wychodzi po kilku przesłuchaniach. Podobno to cecha dobrych płyt
Bardzo przemówiły do mnie You complete me i Save yourself (te są hipnotyzujące!) – reszta trzyma raczej jednakowy poziom spokojnej stabilizacji, jeżeli coś takiego istnieje wogóle w industrialu.
Lubię sobie tego posłuchać, nawet bardzo, ale z pewną dozą zastrzeżenia… Może jeszcze kiedyś zmienię zdanie…
Tracklista:
1. Darkest days, 2. Everything I touch, 3. How can I hold on, 4. Drugstore, 5. You complete me, 6. Save yourself, 7. Haunting me, 8. Torn apart, 9. Sometimes it hurts, 10. Drowning, 11. Desperate now, 12. Goodbye, 13. When I’m dead, 14. The thing I hate, 15. On your way down, 16. Waking up beside you.
Był sobie taki gościu Andy Kubiszewski, łebski facet, który wypatrzył w tajemnych przestrzeniach Ohio we wczesnych latach 80-tych innego łebskiego faceta wabiącego się Trent Reznor. Wraz z dwoma innymi muzykami założyli Exotic Birds synthpopowe cudo, o wielu lokalnych sukcesach na koncie i będące supportem dla takich gigantów jak Culture Club i Eurythmics.
Tak sobie grali do 88-ego i się rozpadli. Trent zaczął swoją spektakularną karierę, a Andy dołączył do Stabbing Westward i pokazało się, że jednakowe industrialne dusze w nich drzemią. Andy’emu mniej się jednak powiodło, bo SW nie był tak popularny, jak NIN Reznora.
Jeszcze o płycie Darkest days. Dość przypadkowo na to wpadłam i nie piałabym zachwytów do nieprzytomności. Zdecydowanie za mało mają rozmachu, za mało eksperymentują z aranżacją, ale są fajni, dość twórczy jeśli chodzi o linie melodyczne. Z początku wydają się monotonni, ale jest w tym ukryte głębiej piękno, które wychodzi po kilku przesłuchaniach. Podobno to cecha dobrych płyt
Bardzo przemówiły do mnie You complete me i Save yourself (te są hipnotyzujące!) – reszta trzyma raczej jednakowy poziom spokojnej stabilizacji, jeżeli coś takiego istnieje wogóle w industrialu.
Lubię sobie tego posłuchać, nawet bardzo, ale z pewną dozą zastrzeżenia… Może jeszcze kiedyś zmienię zdanie…
Tracklista:
1. Darkest days, 2. Everything I touch, 3. How can I hold on, 4. Drugstore, 5. You complete me, 6. Save yourself, 7. Haunting me, 8. Torn apart, 9. Sometimes it hurts, 10. Drowning, 11. Desperate now, 12. Goodbye, 13. When I’m dead, 14. The thing I hate, 15. On your way down, 16. Waking up beside you.
niedziela, 14 lipca 2013
Witek Łukaszewski – „Schodami do nieba. Led Zeppelin story”
„Schodami do nieba” to nie sucha biografia. To po prostu powieść, którą bardzo dobrze się czyta. Wszelkie elementy biograficzne są tutaj wplecione jakby mimochodem. Zdarzenia, daty, nazwy wytwórni płytowych czy nazwiska członków ekipy współpracujących z zespołem oraz nazwy używanego sprzętu jakby uzupełniają „fabułę”, jeśli można tak powiedzieć.
Dobrze jest znać dyskografię zespołu dokładnie płyta, po płycie. Bardzo fajnie wtedy przeżywa się i rozumie wszystko, co towarzyszy powstawaniu danego utworu/płyty. Czytanie „na sucho” bez znajomości muzyki tworzonej przez Led Zeppelin nieco spłyca odbiór powieści, choć nie tylko opisy powstawania utworów są tam ujęte. Łukaszewski opisał też życie w trasie, czy problemy osobiste członków zespołu.
Przede wszystkim jednak czuje się w tej książce rękę pasjonata tamtych czasów, tamtej muzyki. Kogoś, komu to wszystko nie jest obce i chwała mu za to, bo książka znacznie zyskuje przy takim nastawieniu.
Nie mnie oceniać, czy prawda historyczna była zachowana czy nie. Nie znam dokładnie szczegółów historii zespołu. Dla mnie to doskonała rozrywka i nie zmienię zdania.
------
Źródło okładki: Wydawnictwo In Rock, 2007, inrock.pl
Projekt okładki: Leszczyńska Agencja Wydawnicza (Maciek Czaczyk)
ISBN: 978-83-60157-32-9
Liczba stron: 508
Soundgarden - "King animal"
No i jest wreszcie! Pierwszy studyjny album Soungarden po przerwie.
Na reaktywację czekaliśmy 13 lat, a od ostatniej płyty studyjnej minęło 15 lat. Międzyczasie był udział wokalisty Chrisa Cornella w Audioslave – we współpracy z muzykami Rage Against the Machine. Później był „romans” z Timbalandem, który zaowocował bardzo skrytykowaną, popową płytą Scream.
Cornell mówił wtedy, że jest to najważniejsza rzecz, jaką robił w życiu. Heh, musiał wtedy najwyraźniej być „pod kreską” w sensie finansowym… No bo jak można przekreślić jednym zdaniem najważniejszą i najbardziej udaną część swego życia – grunge w postaci Soundgarden czy Temple of the Dog?
Na szczęście Cornellowi wywietrzały z głowy popowe mariaże i zabrał się wreszcie do rzeczy. Do reaktywacji Soundgarden.
Nowe wydawnictwo – King animal: niby styl wyraźnie rozpoznawalny (choć muzycy reklamują płytę jako coś zupełnie nowego), najlepsze gardło rockowe też daje z siebie, co może, ale … to wszystko chyba się jeszcze nie rozkręciło: ani ziębi, ani grzeje. Zbyt wiele działo się po drodze i chłopaki jeszcze nie potrafili się do siebie przyzwyczaić po tak długiej przerwie.
Takimi fajnymi momentami, na które zwróciłam uwagę jest Blood on the valley floor, Bones of birds i Taree. Charakterystyczne jednocześnie dla Soundgarden, ale jakby złagodzone czasami czymś, co przypomina mi solowe nagrania Cornella z płyty Euphoria morning. Zapadły mi w pamięć też Black saturday i Eyelid’s mouth. To coś zupełnie nowego oczywiście w spokojniejszym klimacie niż dawniej. Bardzo mi spasowały. Ale nie piałabym z tego powodu zachwytów do nieprzytomności.
Widać, że zespół próbuje na bazie starych dokonań stworzyć coś jakby nieco łagodniejszego, ale są to na razie raczej wprawki. Skoro już mówimy o lżejszych kompozycjach z pewną dozą pazura, to przychodzi mi na myśl Live to rise. Szkoda, że na płycie został odrzucony. Być może dlatego, że był zbyt chwytliwy?… Myślę, że znacznie podniósłby wartość King animal. No ale to tylko moje skromne zdanie.
Ogólnie muszę przyznać, że nie jestem tak do końca rozczarowana nową płytą Soundgarden. Są na niej fajne kawałki. Zresztą dajmy im czas. Po tak długim okresie przerwy myślę, że trudno jest zacząć od nowa. Potrzeba cierpliwości. Czy to tak dużo dla prawdziwego fana zespołu?
Tracklista:
1. Been away too long, 2. Non-state actor, 3. By crooked steps, 4. A thousand days before, 5. Blood on the valley floor, 6. Bones of birds, 7. Taree, 8. Attrition, 9. Black saturday, 10. Halfway there, 11. Worse dreams, 12. Eyelid’s mouth, 13. Rowing.
Na reaktywację czekaliśmy 13 lat, a od ostatniej płyty studyjnej minęło 15 lat. Międzyczasie był udział wokalisty Chrisa Cornella w Audioslave – we współpracy z muzykami Rage Against the Machine. Później był „romans” z Timbalandem, który zaowocował bardzo skrytykowaną, popową płytą Scream.
Cornell mówił wtedy, że jest to najważniejsza rzecz, jaką robił w życiu. Heh, musiał wtedy najwyraźniej być „pod kreską” w sensie finansowym… No bo jak można przekreślić jednym zdaniem najważniejszą i najbardziej udaną część swego życia – grunge w postaci Soundgarden czy Temple of the Dog?
Na szczęście Cornellowi wywietrzały z głowy popowe mariaże i zabrał się wreszcie do rzeczy. Do reaktywacji Soundgarden.
Nowe wydawnictwo – King animal: niby styl wyraźnie rozpoznawalny (choć muzycy reklamują płytę jako coś zupełnie nowego), najlepsze gardło rockowe też daje z siebie, co może, ale … to wszystko chyba się jeszcze nie rozkręciło: ani ziębi, ani grzeje. Zbyt wiele działo się po drodze i chłopaki jeszcze nie potrafili się do siebie przyzwyczaić po tak długiej przerwie.
Takimi fajnymi momentami, na które zwróciłam uwagę jest Blood on the valley floor, Bones of birds i Taree. Charakterystyczne jednocześnie dla Soundgarden, ale jakby złagodzone czasami czymś, co przypomina mi solowe nagrania Cornella z płyty Euphoria morning. Zapadły mi w pamięć też Black saturday i Eyelid’s mouth. To coś zupełnie nowego oczywiście w spokojniejszym klimacie niż dawniej. Bardzo mi spasowały. Ale nie piałabym z tego powodu zachwytów do nieprzytomności.
Widać, że zespół próbuje na bazie starych dokonań stworzyć coś jakby nieco łagodniejszego, ale są to na razie raczej wprawki. Skoro już mówimy o lżejszych kompozycjach z pewną dozą pazura, to przychodzi mi na myśl Live to rise. Szkoda, że na płycie został odrzucony. Być może dlatego, że był zbyt chwytliwy?… Myślę, że znacznie podniósłby wartość King animal. No ale to tylko moje skromne zdanie.
Ogólnie muszę przyznać, że nie jestem tak do końca rozczarowana nową płytą Soundgarden. Są na niej fajne kawałki. Zresztą dajmy im czas. Po tak długim okresie przerwy myślę, że trudno jest zacząć od nowa. Potrzeba cierpliwości. Czy to tak dużo dla prawdziwego fana zespołu?
Tracklista:
1. Been away too long, 2. Non-state actor, 3. By crooked steps, 4. A thousand days before, 5. Blood on the valley floor, 6. Bones of birds, 7. Taree, 8. Attrition, 9. Black saturday, 10. Halfway there, 11. Worse dreams, 12. Eyelid’s mouth, 13. Rowing.
Alter Bridge "AB III"
Kolejna sesyjka d*v*b…. Tym razem na tapecie pozostałości po Creedzie.
Hmmm, cóż. Podobno trzecia taka sama płyta powinna być ostatnią. Potem ma nastąpić przewrót. Taka jest zasada… podobno…. Skorzystał z niej tarnowski Totentanz, skorzystał Riverside. Czy wyszło im to na dobre? W tym drugim przypadku fabryka jest tak dobra, że każdy rodzaj towaru się sprzeda, a ten pierwszy przypadek? Nie jestem już tego taka pewna. Ale mieliśmy rozmawiać o resztkach Creeda. Czy na pewno o resztkach? Przecież to raczej całość pozbawiona ciasteczkowatego Scotta Stappa, zastąpionego przez Mylesa Kennedy’ego.
Nigdy nie interesowałam się Creedem za bardzo, wydawali mi się jacyś tacy… sama nie wiem… coś im brakowało, choć zdobyli popularność. Ale zawsze to nie było to. Dopiero AB wyciągnął z muzyków chyba tę lepszą stronę. Wróćmy zatem do tego, że AB III to ich trzecia płyta utrzymana w tym samym tonie. Niektórzy zaczynają się już tym nudzić. A ja zaczęłam od trójki właśnie i nie wygląda mi to na coś odtwórczego.
Isolation to bardzo energetyczne wprowadzenie. W All hope is gone trochę tu pachnie wirtuozerską nonszalancją w refrenie – bardzo fajny. Podobnie jak Make it right kołyszący, rozległy, rozbujany. W ogóle kawał fajnej pomysłowej melodycznie, energetycznej muzyki. Zaczyna się wybuchowo, aby później okrzesać trochę tę moc.
Na końcu jest całkiem melodyjnie, co nie znaczy, że bez pazura. W kilku miejscach słychać dalekie echa Creed: w Ghost of days gone by, Life must go on. To samo brzmienie gitar, ten sam klimat kompozycji. Ale to tak dla przypomnienia, aby się całkiem nie odciąć od korzeni chyba. Ogólnie bardzo wyrównana płyta – tak moim zdaniem. Zobaczymy, co będzie dalej z tą czwóreczką, wszak AB III ma już prawie 3 lata…
Tracklista:
1. Slip to the void, 2. Isolation, 3. Ghost of days gone by, 4. All hope is gone. 5. Still remains, 6. Make it right, 7. Wonderful life, 8. I know it hurts, 9. Show me a sign, 10. Fallout, 11. Breathe again, 12. Coeur d’Alene, 13. Life must go on, 14. Words darker than their wings.
Hmmm, cóż. Podobno trzecia taka sama płyta powinna być ostatnią. Potem ma nastąpić przewrót. Taka jest zasada… podobno…. Skorzystał z niej tarnowski Totentanz, skorzystał Riverside. Czy wyszło im to na dobre? W tym drugim przypadku fabryka jest tak dobra, że każdy rodzaj towaru się sprzeda, a ten pierwszy przypadek? Nie jestem już tego taka pewna. Ale mieliśmy rozmawiać o resztkach Creeda. Czy na pewno o resztkach? Przecież to raczej całość pozbawiona ciasteczkowatego Scotta Stappa, zastąpionego przez Mylesa Kennedy’ego.
Nigdy nie interesowałam się Creedem za bardzo, wydawali mi się jacyś tacy… sama nie wiem… coś im brakowało, choć zdobyli popularność. Ale zawsze to nie było to. Dopiero AB wyciągnął z muzyków chyba tę lepszą stronę. Wróćmy zatem do tego, że AB III to ich trzecia płyta utrzymana w tym samym tonie. Niektórzy zaczynają się już tym nudzić. A ja zaczęłam od trójki właśnie i nie wygląda mi to na coś odtwórczego.
Isolation to bardzo energetyczne wprowadzenie. W All hope is gone trochę tu pachnie wirtuozerską nonszalancją w refrenie – bardzo fajny. Podobnie jak Make it right kołyszący, rozległy, rozbujany. W ogóle kawał fajnej pomysłowej melodycznie, energetycznej muzyki. Zaczyna się wybuchowo, aby później okrzesać trochę tę moc.
Na końcu jest całkiem melodyjnie, co nie znaczy, że bez pazura. W kilku miejscach słychać dalekie echa Creed: w Ghost of days gone by, Life must go on. To samo brzmienie gitar, ten sam klimat kompozycji. Ale to tak dla przypomnienia, aby się całkiem nie odciąć od korzeni chyba. Ogólnie bardzo wyrównana płyta – tak moim zdaniem. Zobaczymy, co będzie dalej z tą czwóreczką, wszak AB III ma już prawie 3 lata…
Tracklista:
1. Slip to the void, 2. Isolation, 3. Ghost of days gone by, 4. All hope is gone. 5. Still remains, 6. Make it right, 7. Wonderful life, 8. I know it hurts, 9. Show me a sign, 10. Fallout, 11. Breathe again, 12. Coeur d’Alene, 13. Life must go on, 14. Words darker than their wings.
Paradoks kłamcy
Pewien człowiek mówi: „Ja teraz kłamię”. I co z tego dla nas wynika?
Jeżeli rzeczywiście powiedział prawdę, że kłamie, to faktycznie kłamie. Jeżeli skłamał, to mówi prawdę.
To w końcu kłamie czy mówi prawdę?!!!!!! Oszaleć można!!!!! Tych i innych podobnych rzeczy uczy się moja znajoma na studiach o kierunku psychologia. Powodzenia, ja wysiadam. Idę po prostu żyć….
Jeżeli rzeczywiście powiedział prawdę, że kłamie, to faktycznie kłamie. Jeżeli skłamał, to mówi prawdę.
To w końcu kłamie czy mówi prawdę?!!!!!! Oszaleć można!!!!! Tych i innych podobnych rzeczy uczy się moja znajoma na studiach o kierunku psychologia. Powodzenia, ja wysiadam. Idę po prostu żyć….
Subskrybuj:
Posty (Atom)